Clock Machine

2 piosenki

Chłopcy od młodzieńczych lat przejawiali dryg do muzyki. Wszystkiego nauczyli się sami - w domu. Od zawsze mieli tylko jeden cel, zrobić wielką światową karierę. I stąd właśnie wzięła się ich nazwa - Clock Machine. Po pewnym czasie sukcesy same zaczęły się pojawiać. Strzałem w dziesiątkę okazał się pierwszy hit zespołu pt. „Bad Man” (ang. Zły Człowiek). Prywatnie są zwykłymi chłopakami z osiedla i zapewniają, że woda sodowa nie uderzy im do głowy.

Chłopcy od młodzieńczych lat przejawiali dryg do muzyki. Wszystkiego nauczyli się sami - w domu. Od zawsze mieli tylko jeden cel, zrobić wielką światową karierę. I stąd właśnie wzięła się ich nazwa - Clock Machine. Po pewnym czasie sukcesy same zaczęły się pojawiać. Strzałem w dziesiątkę okazał się pierwszy hit zespołu pt. „Bad Man” (ang. Zły Człowiek).
Prywatnie są zwykłymi chłopakami z osiedla i zapewniają, że woda sodowa nie uderzy im do głowy.

Skład:

Igor Walaszek – wokal
Kuba Tracz – bas
Michał Koncewicz - gitara
Piotr Wykurz – perkusja


Biografia wydłużona

Michał z Igorem znają się od dziecka. Razem chodzili do przedszkola, palili pierwsze papierosy, całymi dniami włócząc się bez celu. To w ich głowach, w opuszczonej krakowskiej kamienicy na Dietla powstał pomysł, aby założyć zespół. Żaden z nich jednak nie miał pojęcia o muzyce. Po długich poszukiwaniach do składu dołącza 16-letni basista Kuba oraz garowy Piotrek, który miał już brodę. Odpuszczają chodzenie do szkoły, każdą wolną chwilę spędzają w garażowej salce prób. Po omacku szukają prawidłowych dźwięków, które z czasem stworzą namiastkę ich unikalnego stylu.

Momentem przełomowym w karierze zespołu okazało się podpisanie lukratywnego paktu z diabłem, poprzez odprawienie nago szamańskiego rytuału na 10 piętrze mieszkania Michała w Nowej Hucie.

Wtedy pojawiły się pierwsze sukcesy m.in. Grand Prix 41 FAMY, trasa supportów przed Comą, WOW Music Award 2012, występy na Seven Festiwal, Orange Warsaw Festiwal czy Dużej Scenie Przystanku Woodstock. W międzyczasie Universal Music Polska wydaje ich debiutanckie EP, którego nakład znika ze sklepowych półek w przeciągu kilku tygodni.

Po jednym z żywiołowych koncertów, chłopakami z Clock Machine zainteresował się Andrzej Puczyński – znana postać w branży muzycznej, tak zwany „szef wszystkich szefów”. Odpowiedzialny za sukces tuzów polskiej estrady jak Hey, Edyta Bartosiewicz czy Ich Troje, postanawia osobiście zająć się produkcją ich debiutanckiego albumu. Tym sposobem chłopcy trafiają do Izabelin Studio, wylęgarni polskich talentów.

„GREATEST HITS” - debiutancki pełnowymiarowy krążek zespołu Clock Machine. Zawiera 10 autorskich piosenek, bo nie mieli więcej. Wielokolorowy - bo wierzą, że każdy kawałek może nieść swoją niepowtarzalną barwę. Przyznają się do inspiracji brudnym, organicznym rockiem spod znaku Jacka Whita, ciężkimi riffami Rage Against the Machine, funkowemu szaleństwu RHCP jak i grungowej melodyjności Seattle '90. Nie odkrywają na nowo Ameryki, bo nie takie było założenie.
Upraszczają zamiast siłować się z kreowaniem nowatorskich gatunków.
Paradoksalnie, największa siłą tego krążka jest ograniczony zasób muzycznych „słów”, jakimi posługują się Clocki. Na swój sposób traktują tradycję rock'n'rolla. Uzbrajają bombę, którą z ogromną satysfakcją zdetonują na koncertach.

Dodajmy do tego niepowtarzalny głos Igora Walaszka. Chłopak urodził się z wielkim talentem, barwą, o której wielu ciężko harujących adeptów sztuki wokalnej może tylko pomarzyć. I jak na prawdziwego frontmana przystało – zupełnie o to nie dba. Nieprzyzwoicie bawi się, jakby zawsze miał mieć 20 lat. I właśnie to usłyszycie w jego tekstach.

Clock Machine nie jest kolejnym projektem muzyków sesyjnych z wielkimi nazwiskami, nastawionymi na szybką kasę. Naiwnie wierzą, że w czasach w których muzykę sprzedaje się jak hamburgery, mogą coś zmienić w świadomości rodzimych słuchaczy.